Dwa dni w marszu

Wsi spokojna, wsi wesoła! – chciałoby się zakrzyknąć, maszerując pomiędzy łanami kołyszących się na lekkim wietrze zbóż i polami pełnymi kwitnącej na biało gorczycy. Jaskrawożółte połacie rzepaku pięknie kontrastują z błękitnym niebem. Żniwa w pełni – wieśniaczki z sierpami ścinają kłosy, z których później wymłóci się ziarno. Gdzieś na łące w cieniu drzewa przysiadł młody pastuszek, który pilnuje stada krów. A my idziemy polną ścieżką, przy której rosną zielone wierzby. Piękny obraz polskiej wsi. Zaraz… Polskiej? Jak to? Przecież jesteśmy w Birmie!

Kobieta z plemienia Pa-oh zbiera ryż
Po drugiej nocy spędzonej w Kalaw ruszamy na trekking. Decydujemy się na opcję dwudniową, więc taksówka zawozi nas na miejsce, gdzie spotykamy się z resztą naszej grupy, która już od jednego dnia jest w marszu. Idziemy nad jezioro Inle.

I naprawdę to co mijamy, niesamowicie przypomina polską wieś. Można by babcię wysłać na wakacje do Birmy i z pewnością czułaby się jak u siebie w domu. Bo różnice tkwią w szczegółach. Nie ma tu łanów pszenicy, a tarasy ryżowe. Żółte pole nie jest porośnięte rzepakiem, jakąś inną rośliną, a przy drodze nie rosną wierzby, lecz inne drzewa, które je do złudzenia przypominają. Wieśniaczki nie mają na głowie kwiecistych, trójkątnych chust, tylko owinięte w formie luźnego turbanu czerwone szale, a na to bambusowe, stożkowe kapelusze. Krowy wyglądają trochę inaczej, ale dzwoneczki u ich szyi brzmią dokładnie tak samo, jak w Polsce.

Birmański wiejski krajobraz

Marsz jest przyjemny, szczególnie, że trasa prowadzi głównie w dół, chociaż są też momenty, kiedy trzeba podejść pod górkę. Idziemy ponad 8 godzin, w tym jakieś 2 godziny przerwy na obiad ugotowany przez naszych przewodników. Mimo, że marsz nie jest w ogóle trudny, z radością docieramy na miejsce naszego noclegu – do buddyjskiego klasztoru Hti Tain.

Młodzi mnisi z klasztoru Hti Tain

Noc jest dziwna. Z jednej strony wydaje się, że spanie w klasztorze może być ciekawym przeżyciem. Fakt – gdybyśmy mogli w jakiś sposób uczestniczyć lub chociaż podejrzeć życie mnichów. Jednak gdy okazuje się, że można tam sobie nawet wypić piwo, magia miejsca trochę znika. Udaje się za to uniknąć zmory wędrowców nocujących w tego typu miejscach, czyli pluskiew. Nie mam na skórze żadnych śladów ukąszeń. Odgłosy nocy z kolei są mało ciekawie. Maja ma rację, mówiąc, że wszystko to brzmi jak noclegownia dla bezdomnych. Tu ktoś kaszle, tam pochrapuje, jeszcze w innym kącie jakiś chorowitek zwraca wieczorny posiłek. Chrumkanie, skrzypienie podłogi, przyciszone (choć też nie zawsze) rozmowy…

Drugi dzień zaczyna się wcześnie – pobudka jest już o 5:00 rano. O podobnej porze wstają mnisi. Młodzi chłopcy gromadzą się w sali, w której śpimy i śpiewają. My w tym czasie powoli zwlekamy się z materacy, dokonujemy porannej toalety i idziemy na śniadanie, po którym można rozpocząć dalszy trekking. Drugiego dnia maszerujemy głównie szeroką, ale kamienistą drogą, od czasu do czasu zbaczając na mniejsze ścieżki. Cały trekking kończy się jeszcze przejażdżką łódką po jeziorze Inle z Inn Dein, gdzie wcinamy obiad, do Nyaung Shwe, gdzie mamy zarezerwowane noclegi.

Turystyczne motorówki nad jeziorem Inle

Koszt takiego dwudniowego trekkingu to w sumie nieco ponad 30 000 kiatów na osobę. Niestety nie do końca mogę polecić naszych organizatorów. Z jednej strony Robin Singha, nasz świetnie mówiący po angielsku przewodnik co chwila zatrzymuje się i pokazuje nam kolejne rośliny, dzięki czemu prawie na wylot poznaję florę Birmy i to, do czego można ją wykorzystać (głównie w kuchni lub medycynie). W dodatku sporo opowiada nam też o samym kraju i zamieszkujących go ludziach. Widać też, że interesuje się światem i tym, co dzieje się na zewnątrz Birmy. Miło z nim porozmawiać!

Nasz przewodnik Robin Singh

Z drugiej strony jego siostra Lily ewidentnie nas nacina, bo zamiast dużego vana, za który zapłaciłyśmy by nas zawiózł na miejsce spotkania, zamawia nam małą pięcioosobową taksówkę (a musi do niej wejść 5 pasażerów – my i przewodnik, i kierowca). Płacimy też za wiarygodny i bezpieczny transport plecaków do naszego hotelu w Nyaung Shwe, a później okazuje się, że przepłaciłyśmy. Cóż, bywa… Ale kiedy docieramy na miejsce marząc o prysznicu i świeżych ciuchach, i odkrywamy, że naszych bagaży tutaj nie ma, jesteśmy naprawdę złe. Po kilku telefonach do Lily okazuje się, że taksówkarz dopiero wyjeżdża z nimi z Kalaw. Gdy po kolacji znajdujemy je wreszcie na recepcji, widzimy po ich stanie (brudne i mokre), że nie jechały taksówką tylko jakimś odkrytym pick-upem albo busem. Do tego kilka innych, mniejszych incydentów. Trochę mało fajnie to wychodzi, mam więc mieszane uczucia, bo ogólnie z trekkingu jestem zadowolona.

Tak czy inaczej, przychodzi czas na wypoczynek nad jeziorem. Zamierzamy tu spędzić cztery dni przed powrotem do Rangunu, więc nie musimy się z niczym spieszyć. Jezioro ma jeszcze jedną, wielką zaletę. Można tu zjeść przepyszne, świeże ryby!

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

16 komentarzy

  1. Jola pisze:

    Ach, komercja w tej Birmie….

  2. janina pisze:

    Jak ja zazdroszcze ludziom którzy mają tyle pasji tyle odwagi żeby zwiedzać tak odległe zakątki i jeszcze o tym pisać żeby zaczęcać też innych do poszukiwania do rozumienia kultur.

  3. Jak widać kombinowanie jest wszędzie :/. Dobrze, że chociaż marsz Ci się podobał :)

    • Ewa pisze:

      Marsz był super, chociaż oczywiście były momenty, kiedy dyszałam ze zmęczenia i gorąca, ale jak to zawsze bywa, po dotarciu na miejsce zostaje ogromna satysfakcja (i u niektórych bąble na stopach, co mnie tym razem na szczęście ominęło ;)

  4. Ania pisze:

    Ewa, być może pisałaś, ale nie doczytałam: jakie tam teraz w Birmie temperatury panują?

    • Ewa pisze:

      Nie pisałam. Temperatury są skrajne. Dobowe amplitudy dochodzą do jakichś 20 stopni – w dzień potrafi być ponad 30, w nocy spada nawet do nieco ponad 10 – to jeszcze zależy, w której części kraju. Najzimniej było w Kalaw, tam wieczorem trzeba było zakładać bluzę, a i w dżinsach nie było mi za gorąco. A na słońcu na jeziorze było wręcz gorąco:)

  5. Bąble się wyleczą a wspomnienia i doświadczenia pozostają na zawsze :), ale dobrze, że tym razem bąble Cię ominęły.

  6. mira pisze:

    Przepiękne są te krajobrazy wsi. Masz rację z zabraniem tam Babci /przypomniała by jej się młodość/, ale niestety teraz to musi poczekać:), ale ja chętnie to zobaczę:) mam nadzieję, że zdjęć zrobiłaś więcej. Ale Ci zazdroszczę!!!

    • Ewa pisze:

      Tak, zdjęć mam ponad 7000 już, a jeszcze trochę czasu zostało :) Będzie co oglądać, jak wrócę :)))) A dla Babci mam specjalny prezent :)

  7. Ania pisze:

    No to faktycznie duże różnice, choć może to i lepiej? po upałach można odetchnąć…Ja akurat tropikalne noce znoszę średnio dobrze…

  8. Agata pisze:

    Bardzo spodobała mi się Twoja relacja. Niedawno moja znajoma wróciła z Tajlandii i narzekała trochę na te kontakty klasztorne z turystami. Co dzień rano jest tam pora “karmienia mnichów” i nie do końca wiadomo, czy to sztuczka, czy nie…
    Jakby nie patrzeć zdjęcia mnichów są chyba zawsze przepiękne :)

    • Ewa pisze:

      Fakt, mnisi sa niesamowicie fotogeniczni w tych swoich bordowych (jak w Birmie) czy pomaranczowych (jak w innych krajach – Tajlandia czy Sri Lanka) habitach :)

  9. Łukasz pisze:

    witam,
    natknąłem się na twoja stronę i coś czuję, że będę częściej zaglądał…
    piszesz o trekingu zorganizowanym, jak zrozumielam przez Lily GH – Rambo Singh. Niestety mam podobne odczucia. Co prawda nie korzystałem z ich oferty, lecz wpadłem do nich w Kalaw na chwile na internet i sposob rozmowy jego brata i proby namowienia mnie na ich uslugi, pomimo, że od poczatku poinformowałem, że mamy juz swojego, pozostawil duzy niesmak. Nie bylo to mile ani sympatyczne w przeciwienstwie do innych ludzi w Birmie.
    moj przewodnik Win (poznany w Bago) moge go w 100% polecic. byl swietny.
    szczegóły można poczytać tutaj ->
    http://www.lkedzierski.com/wyjazdy/2009myanmar/6.php

    • Ewa pisze:

      Robin Singh i Rambo Singh to dwie inne osoby z tego co zrozumiałam, ale obaj są faktycznie przewodnikami. A trekking był z Lily GH. A internetu tam też nie warto – dwa razy droższy, niż na mieście i ponoć (bo się nie skusiłam) o wiele wolniejszy :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!