Relaks nad jeziorem Inle

Jezioro malowniczo otoczone górami, fajne międzynarodowe towarzystwo i przemili lokalesi, tanie grillowane ryby i przepyszne naleśniki, gorące źródła i winiarnia, fotogeniczni rybacy, rowery, łódki, świetny hotel za niską cenę… To tylko kilka powodów, dla których nad Inle spędzamy aż cztery fantastyczne dni!

Jezioro Inle
Tak! W końcu udaje nam się spotkać większą ilość backpackersów niż turystów zorganizowanych. Poznajemy ich na trekkingu i chociaż kończymy w różnych hotelach, to zawsze udaje nam się spotkać w jednej z knajpek w Nyaung Shwe na pyszną, grillowaną rybę. Towarzystwo naprawdę międzynarodowe: kilkoro Australijczyków i Niemców, Estończyk, Anglik, Włoszka, Francuzka i my.

Jednego wieczoru przysiada się do nas na chwilę Izraelczyk, który szuka towarzystwa na trekking w przeciwnym kierunku, niż robiliśmy my… pod górę! Podobno różnica wysokości to 600 metrów. Następnego dnia spotykamy go przy śniadaniu w naszym hotelu. Okazuje się, że chętnych nie udało mu się znaleźć, więc idzie sam. Cóż, dopiero co wyszedł z woja po trzech latach spędzonych na służbie, kondycję więc ma. Ciekawe jeszcze jak z orientacją w terenie, bo szlak nie jest w żaden sposób oznaczony. W każdym razie życzymy mu powodzenia.

Będąc nad Inle świetnym pomysłem jest wypożyczenie rowerów. W ten sposób pedałujemy do gorących źródeł – niestety nie udaje nam się znaleźć tych dzikich, które podobno gdzieś tam są. Nie chcemy jednak płacić 8 dolarów za wstęp na ogrodzony teren tylko dla osób zza granicy, w którym znajdują się trzy puste brodziki z gorącą wodą, a tylko dwa leżaki spośród kilkunastu są zajęte (oczywiście przez jakichś europejskich emerytów). Jest jeszcze wersja dla lokalesów: jeden większy, ale równie pusty basen bez widoku, tańsza o 3 dolary, ale za to z segregacją płciową.

W czasie przejażdżki do gorących źródeł spotyka mnie coś zaskakującego. Kiedy Aga i Kasia zjeżdżają na chwilę w przydrożne krzaki, ja stoję z rowerem przy drodze i czekam, aż wrócą. Z naprzeciwka idzie w moim kierunku grupa dzieciaków, które właśnie skończyły lekcje. Niby nic dziwnego. Kiedy pierwsza z dziewczynek zbliża się do mnie, wykrzykuje radosne pozdrowienie mingalaba i… wrzuca mi do rowerowego koszyka czerwony kwiatek. Odpowiadam jej uśmiechem. Mingalaba! – odkrzykuję. Za chwilę podbiega kolejna z kwiatkiem. I kolejna. Potem jakiś chłopczyk. Wszyscy tylko uśmiechają się, pozdrawiają i wrzucają kolorowe kwiatki do koszyka. Mingalaba! Uśmiech. Kwiatek. Nie wyciągają rąk po prezenty, nie chcą niczego, wrzucają i idą dalej. Nie mam pojęcia, co się dzieje, więc tylko śmieję się w ich kierunku i dziękuję. Kasia i Aga, które wychodzą z krzaków, też dostają od dzieci trochę kwiatków. Takie prezenty za nic. Przemiłe!

Jak się natomiast pojedzie w zupełnie przeciwnym kierunku, można dotrzeć do winiarni. Za jedyne 2000 kiatów próbujemy 4 spośród 9 oferowanych tutaj win. Degustacja idzie nam na tyle sprawnie, że postanawiamy domówić jeszcze jedną butelkę białego półsłodkiego Late Harvest, negocjujemy spróbowanie dwóch dodatkowych rodzajów wina (Pinot Noir i Chardonnay, którego sama degustacja normalnie kosztuje tysiaka na osobę), a także namawiamy menadżerkę, żeby nas oprowadzono po winiarni. Jest niestety po sezonie, więc produkcja stoi, co nie przeszkadza nam poddać degustacji kolejnego wina – tym razem jest to Muscat lany przez kranik prosto z kadzi do ust. Pycha! Choć podejrzewam, że winiarscy puryści uznaliby ten sposób degustacji za niedopuszczalny. W końcu pomijamy wąchanie i ocenianie koloru :)

Winiarnia Red Mountain nad jeziorem Inle

Jak chyba wszyscy zatrzymujący się w Nyaung Shwe bierzemy też na jeden dzień łódkę, żeby popływać po jeziorze. Karmimy mewy, przyglądamy się rybakom z plemienia Intha próbującym złowić ryby, buszujemy po lokalnym targu, zastanawiamy się nad kupnem „srebrnej” biżuterii w jednym z mnóstwa warsztacików, przyglądamy się, jak dojrzewają pomidory w pływającym ogrodzie i śmiejemy się ze skaczących kotów w klasztorze Nga Hpe Kyaung.

Rybak z plemienia Intha lowi ryby na jeziorze Inle

Ale oprócz tego zaglądamy jeszcze do stup Shan, gdzie turyści raczej nie docierają (tak, dopłacamy 3000 kiatów, żeby zawieziono nas trochę z dala od głównych szlaków), zamiast obiadu w restauracji wcinamy smażone tofu i próbujemy tutejszego kukurydzianego alkoholu na przyświątynnym straganie, a w cieniu pagody Phaung Daw Oo rozmawiamy z birmańską nauczycielką języka angielskiego i jemy przekąski z jej dużą rodziną, która przyjechała tu na jeden dzień na pielgrzymkę.

Smażone tofu i alkohol kukurydziany

Ale wszystko, co dobre szybko się kończy – trzeba wracać do (byłej) stolicy. Tam czeka nas jeszcze odrobina zwiedzania, a potem – zakupy w Kuala Lumpur :)

Ewa

Cieszę się, że tu jesteś! Mam nadzieję, że spodobał Ci się i zaciekawił ten wpis. Jeśli tak, to będzie mi niezmiernie miło, gdy klikniesz Lubię to, dodasz +1 i podzielisz się wpisem ze znajomymi albo dołączysz do dyskusji! To dla mnie ważne, bo pokazuje, że warto dalej pisać. Masz uwagi, komentarze, pytania? Nie wahaj się, napisz! Cieszę się z każdego sygnału od Ciebie! Dziękuję :)

- Ewa a

Przeczytaj też...

6 komentarzy

  1. Małgorzata pisze:

    Bardzo ładne zdjęcie z kieliszkiem wina , natomiast przygoda z dziećmi super. Podrawiam . Buziak :-)

  2. Jola pisze:

    Ach, tak Ewa zrobiłaś zdjęcie wina w kieliszku, że bardzo chce się teraz popić winka. A tu se neda-praca…całusy dla całej Waszej czwórki

  3. Ania pisze:

    Jestem ciekawa o co chodziło z tymi kwiatkami? Czy to taki lokalny zwyczaj (no ale chyba nie witają wszystkich przyjezdnych w ten sposób??), a może akurat trafiłyście na jakiś specjany dzień tam w szkole u tych dzieciaczków? Pytałaś się może tam kogoś o to?Jakby nie było, wierzę że musiało być to przemiłe.

    • Ewa pisze:

      Nie pytalam. Mam wrazenie, ze po prostu jedna dziewcznka zrobila cos, co potem skopiowala reszta dzieci. Dzieciaki sa tutaj naprawde urocze :)))

  4. mira pisze:

    Dobre wyjaśnienie “przechylonego”kieliszka:), ale zdjęcie świetne!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*Pola wymagane. Adres e-mail nie zostanie opublikowany. Ostatnio pojawia się bardzo dużo spamu i mój filtr czasem się gubi. Jeśli nie jesteś spamerem, a Twój komentarz nie ukazał się, daj mi o tym znać mailowo. Kontakt znajdziesz tu. Dziękuję!